Selfpublishing i współpraca z Ridero

Chciałabym się dzisiaj podzielić z wami moim doświadczeniem jako selfpublisher, który korzystał z usług Ridero. Czy warto? Jakie usługi proponuje ta platforma dla selfów? Czy jest tak pięknie, jak nam obiecują?

Nie spodziewajcie się po mnie tego, że obsmaruję Ridero i nie zostawię na nim suchej nitki. Postaram się przedstawić plusy i minusy, z nadzieją, że przekazana przeze mnie wiedza komuś się przysłuży.

Zanim jednak o Ridero…

Czy selfpublishing to odpowiedni sposób na debiut? Pierwsza odpowiedź, jaka się nasuwa: NIE. Dlaczego? Bo zanim zdecydujemy się na samowydanie, dobrze jest upewnić się, że nasze teksty są wystarczająco dobre, by ujrzały światło dzienne. Ja akurat moje dwie pierwsze książki wydałam sposobem tradycyjnym, sama sobie udowodniłam (bo to głównie tego dowodu dla samej siebie potrzebowałam), że jest w moim pisaniu coś, co ktoś inny uznał za warte uwagi.

Jednak… odpowiedź nie jest zawsze tak samo oczywista. Wydawnictwa tradycyjne niejednokrotnie odrzucają bądź pomijają dobre teksty. Przy natłoku tekstów, które otrzymują, trudno się temu dziwić. Nie należy też zapominać, że wydawnictwo to biznes, książki mają się sprzedawać – zdecydowanie się na wydanie debiutanckiego tekstu spod nieznanego nazwiska to dla wydawnictwa duże ryzyko.

Kiedy więc decydować się na selfpublishing? Po godzinach, dniach, a nawet miesiącach przemyśleń. 🙂 To nie może być decyzja podjęta z dnia na dzień. Selfpublishing to nie jest łatwa droga. Należy zadbać o redakcję, korektę, skład, oprawę graficzną, wydruk (jeśli planujecie więcej niż wersję elektroniczną), a potem najgorsze – promocję. Wszystko to jest czasochłonne, stresogenne i… zwyczajnie kosztuje. Stajecie się własnym wydawcą i jeśli chcecie, by wasza książka została wydana dobrze, musicie cały czas trzymać rękę na pulsie. Pewnie dla wielu to, co piszę, to takie oczywiste oczywistości – mam nadzieję, że dla jak największej liczby osób! – ale łatwo o nich zapomnieć, gdy kierują nami emocje i pragnienie puszczenia naszego tekstu w świat.

Co radzę, zanim zaczniecie w ogóle rozważać samowydanie? Pozwólcie innym zweryfikować wasz tekst – i nie mam tu na myśli ani znajomych, ani krytyków z „internetów”. Znajdźcie dobrego redaktora, dobrego krytyka literackiego, dobrego polonistę czy literaturoznawcę, który będzie chętny wasz tekst przeczytać i ocenić – nie każdy zrobi to za darmo i burzyć się z tego powodu nie należy, bo płacicie za czas, który waszemu tekstowi poświęcą.

Co odradzam? Wydawnictwa vanity. Przyjmą wasz tekst bezrefleksyjnie, nie zadbają ani o jego udoskonalenie, ani dobre wydanie czy promocję – a na dodatek zrobią na was dobre pieniądze. Ponadto wydając się w vanity, na starcie robicie sobie czarny PR. Więc jeszcze raz: odradzam, odradzam, odradzam. Od vanity trzymajcie się z daleka!

No to co z tym Ridero?

Dlaczego się na nie zdecydowałam? Proponuje usługi, które uznałam za przydatne – jak się potem okazało, nie aż tak przydatne, jak sądziłam.

Po pierwsze: z platformą Ridero sami możecie zadbać o skład. Wrzucacie tekst, wybieracie styl, oznaczacie, co jest tytułem, co podtytułem, a co tekstem właściwym i… gotowe! Program robi skład za was. Narzędzia do obsługi tego procesu są proste i naprawdę zajmie wam on niewiele czasu. A jednak… są pewne ograniczenia.

Ilustracje – nie zawsze mogłam ustawić je tak, jak bym tego chciała. Były dwie opcje: albo na całą stronę, albo na początku tekstu – z tym że nie można potem wybrać na przykład odstępu, w jakim ma się znajdować tekst od ilustracji, przez co zrezygnowałam z umieszczenia w książce ilustrowanych przedziałków (tekst znajdował się od nich w zbyt dużych odstępach i wyglądało to zwyczajnie paskudnie, czasami tekst niepotrzebnie przeskakiwał po przedziałku na drugą stronę, gdy nadal miał sporo miejsca na pierwszej).

Dedykacja – by umieścić ją na samodzielnej stronie, musiałam pisać do supportu. Tylko oni mogli to zrobić, poprzez wstawienie podziału strony. Sama tego podziału wstawić nie mogłam. Mogłam jedynie zaznaczyć tekst i wybrać mu format dedykacji, ale wówczas wstawiała się ona na tej samej stronie co przedsłowie.

Tył okładki – oj, tu to sobie krwi napsułam. 🙂 Sama mogłam jedynie wrzucić na tył okładki blurb. Nie mogłam go nawet samodzielnie wyjustować! Żeby zaś wstawić tam loga patronów, ponownie musiałam prosić o to support i tym razem nie za darmo… Tak, musiałam im zapłacić za wyjustowanie blurba, pogrubienie fragmentu tekstu i wstawienie banerków patronów. No dobrze, to też praca, ktoś ją musi wykonać, a żaden grafik za ładny uśmiech nie wyżyje. 🙂 Dlatego na to przystałam, bez marudzenia. Jednak… nie płaciłam raz. Brali pieniążki za każdym razem, gdy prosiłam o jakąś drobną poprawkę (np. pochylenie tekstu), bo ponoć za każdym razem nowy grafik musiał pracować na nowym pliku. Może i faktycznie tak jest, nie wiem. Jednak za każdą małą poprawkę, naprawdę drobną, jak z przykładu powyżej, brali kwotę jak za przygotowanie całego tyłu okładki od nowa. Jak na powyższe wady Ridero mogłabym przymknąć oko, tak za to, co działo się przy tworzeniu tyłu okładki – ogromny minus! Może pomyślicie sobie: „wyżej pisała, że to wszystko biznes”, i owszem, ja to wiem, platforma Ridero również musi na czymś zarobić. Jednak nie lubię, gdy ktoś mnie oszukuje i wyciąga pieniądze – a inaczej nie mogę nazwać tego, co się wówczas działo.

Dla kogo jest więc Ridero? Komu polecam?

Myślę, że najlepiej przekonać się na własnej skórze, na ile system Ridero będzie wam przyjazny. Samo wrzucenie tekstu do ich narzędzia nic nie kosztuje i do niczego nie zobowiązuje. Zobaczycie wtedy, jak wygląda to od środka, na ile ich narzędzie przygotowania składu będzie dla was przydatne – a może jednak za bardzo was ograniczy?

Muszę również przyznać, że pomimo zgrzytów przy tworzeniu tyłu okładki support Ridero jest bardzo przyjazny i pomocny. Żadne z moich pytań nie zostało bez odpowiedzi, doradzono mi również przy wyborze papieru, formatu druku, odpowiedziano na moje obawy względem mało widocznych napisów na okładce (te, które widzicie obecnie, są inne niż te pierwotnie planowane).

No i na koniec, żeby nie było, że tylko się czepiam – ogromny plus za jakość druku! Miałam obawy, w jakim stanie książka do mnie dotrze i zostałam pozytywnie zaskoczona. Bardzo dobry papier, cudowna okładka (zarówno miękka, jak i twarda), książka się nie rozpada, solidne klejenie. Zarówno od mojej redaktorki Justyny, jak i czytelników dostałam sygnały, że jakość wydruku jest wyśmienita.

Uff, to by było na tyle…

Mam nadzieję, że Ridero nie pozwie mnie za ten wpis. 🙂 Jednak powtórzę, nie uważam, by ta platforma była absolutnie przekreślona i naprawdę oferuje fajne usługi, z kilkoma wyjątkami. Nie powiem wam nic na temat oferowanych przez nich usług korektorskich i tym podobnych, bo z nich nie korzystałam. Na pewno jednak przykładają się do druku, książki też zawsze docierają do mnie solidnie opakowane, nigdy zniszczone.

A przy okazji wpisu zerknijcie, proszę, na nową podstronę, gdzie znajdziecie linki kierujące na strony, na których „Potwora z Damanor” można zakupić.